Przykrość, bo dowiedziałem się, że zmarł chłopak z wypadku sprzed kilku dni. Dzisiaj zostałem wyrwany z pracy w rejonie do pożaru, gdzie trafiłem na poparzonych i rannych.

    Mój pacjent, dziadek 73 lata, rolnik zaczadział podczas ratowania konia, bo zwierzę wracało 3 razy do płonącej obory. Został w końcu  uderzony, był oszołomiony i miał bóle zawałowe w kl. piersiowej. Zabrałem go karetką do naszego oddziału wewnętrznego, gdzie został przyjęty. Na tym skończyła się moja rola.

    Po kilku godzinach pacjent wypisał się z oddziału, a nie było lekarza, który zabezpiecza oddział pod telefonem i nikt nie chciał podjąć ostatecznej decyzji co do odwiezienia go do domu. Pacjent zszedł do pogotowia i napastował także mnie, a ja uciekłem do pokoju lekarza dyżurnego.

   Dopiero rano zrozumiałem na czym polega działanie ludzkie i Boże w naszych codziennych czynnościach. Przecież to jest bardzo proste, bo powinienem wyjść do niego z miłością i chęcią bezinteresownej pomocy...przejrzeć dokumentację, zbadać go, wykonac ponowne ekg i podpisać zlecenie na odwiezienie z pocieszeniem ze względu na pożar.

  To wszystko wymagało wysiłku, bo pacjent podlegał lekarzowi z oddziału, a ja miałem dyżur w pogotowiu! Co on czuł? Jak martwił się pożarem? Jak nas ocenił? Moje zachowanie było bardzo złe.

    No cóż!...nawet niektórzy spowiednicy odsyłają penitentów do własnych parafii, słyszałem o takim fakcie.                                                                                                                             

                                                                                                                          APeeL